sobota, 13 września 2014

Czas rozdzielony


Przed pierwszym dniem w żłobku, dla niepoznaki nazywanego klubikiem. Powoli, delikatnie, jakbym bała się, że popsuję albo spłoszę coś niewidzialnego, układam wyprawkę. Dwie koszulki, spodnie, buty, skarpetki na zmianę, śliniaki, kubek, fartuszek. Po namyśle dokładam jeszcze jedną parę skarpetek, trochę ściska mi się serce - Zbój ciągle je ściąga i gubi, czy ktoś będzie na nie uważał, podnosił i cierpliwie zakładał? Wkładam ubrania do woreczka, podpisanego, jak wszystko, inicjałem. Dziwnie mi - jakbym wyprawiała go w podróż, na którą nie mam dla niego innego talizmanu niż ręcznik w misie z wyszytym imieniem, niebieski kubek doidy i nieodłączna książeczka o Lalo. Czy to wystarczy w życiu na pierwszą godzinę, w której nie jest jeden i najważniejszy?  I potem na dłuższe godziny? Myślę o kwestionariuszu, który wypełniłam. O rubrykach "ważne słowa", "jedzenie", "rytuały", "spanie", w które starałam się wcisnąć całą moją opiekuńczość, te tysiąc drobiazgów, zredukowanych do informacyjnych zdań prostych. Że czasem przerywa drzemkę za wcześnie i trzeba go wtedy łagodnie głaskać po plecach, żeby zasnął znowu (czy ktoś będzie miał na to czas?), że lubi jeść samodzielnie, rękami (czy ktoś będzie miał na to cierpliwość?), że smutny lubi żeby go nosić na rękach (czy komuś będzie w ogóle zależeć?). Myślę o klubikowej psycholog, sympatycznej i uważnej, o miłych ciociach, o wszystkich powodach, dla których Zbój jutro wyrusza. A potem biorę głęboki wdech i dokładam do woreczka jeszcze ciepłą bluzę.

We wtorek w poczekalni klubikowej patrzę na świeże zioła w doniczkach. Rozmaryn, mięta, dwa rodzaje bazylii, oskubana przez łasuchów stewia. To chyba znaczy, że to miłe miejsce, czy w niemiłym sadziliby zioła? Mam na kolanach książkę, ale nie rozumiałam co czytam, więc dałam sobie spokój. W ataku rodzicielskiej nadgorliwości, której nigdy wcześniej u siebie nie znałam, pobiegłam przed chwilą do anielsko cierpliwej kierowniczki żłobka, wypytując ją jeszcze raz o metraże, przewijaki, drzemki i hydraulikę i popatrując chyłkiem na monitoring na jej biurku. Na monitorze nikt nie płakał. Zamieszanie, zabawki, chyba miło. Wdech, wydech.

Kiedy odbieram Zbója ma oczy suche, obie skarpetki na stopach, spogląda na mnie z zadowoleniem, a potem spokojnie zajmuje się rozpracowywaniem klamki od klubikowych drzwi. Odbieram raport od cioci. Czy płakał? Tylko przez chwilę. Czy się bawił? Chętnie. Inne dzieci? Życzliwie. "Robiliśmy dzisiaj biedronki, proszę jaką zrobił" - ciocia wręcza mi kawałek czerwonej tektury upstrzonej kropkami, w rogu imię Zbója. Żegnamy się, Zbój nawet z uśmiechem, zrób papa, synku, papapa, do jutra, ciepłe uśmiechy. Wracając do domu co parę chwil zerkam na papierową biedronkę. Niewiele o niej wiem, nie dopytałam, tylu rzeczy nie mogę się dowiedzieć. Czy własnymi rękami nalepiał te kropki? Czy mu się podobało? Śmiał się? A może, wieczny indywidualista, biedronką zajmował się jakby mimochodem, bardziej zainteresowany własnymi skarpetkami albo tym, co za oknem? Jak to było? Nie wiem. Pierwszy tak bardzo osobny czas mojego synka, w którym nie mam żadnego udziału. Ściska mi się serce.

czwartek, 4 września 2014

O piaskownicach i wtrąceniach

- Klaudynko, natychmiast oddaj chłopcu łopatkę! Nie wolno zabierać! - zapiszczała wysoko Pani Z Kokiem, wpychając jednocześnie plastikową zabawkę w dłonie mojego zdumionego synka, który najwyraźniej nie zauważył, że w ogóle mu coś zabrano. Nim zdążyliśmy, Zbój i ja, odnieść się jakoś do tej sytuacji, koło nas rozległ się pospieszny monolog - Bardzo panią przepraszamy, Odetko, Odetko przeproś! Nie bawimy się cudzym, każdy przynosi swoje zabawki do piaskownicy! Tu są twoje foremki! Przepraszam bardzo, ona tak zawsze, oddaj dzidzi. Strapiona Starsza Pani wyglądała na naprawdę zdegustowaną, wobec czego uznałam za niewskazane tłumaczenie jej, że w zasadzie ta foremka też nie jest nasza. Leżała, Zbój podniósł, nikt nie protestował, no to się bawimy. Coś tam mruknęłam niewyraźnie, pokiwałam głową. Czekało nas zresztą tego dnia jeszcze sporo ingerencji, przeprosin, wyjaśnień. Jak co dzień. 

Brzegi piaskownicy szczelnie obsiedli dorośli. Reagują sprawnie na każde zabranie zabawki, sypnięcie piaskiem, zniszczenie babki. Zbój, stworzenie raczkujące, kategoria wiekowa zwana na placu zabaw "dzidziuś", jest tu zresztą na specjalnych prawach - o niego dba się szczególnie, strofując z góry każdego malucha, który chciałby się ewentualnie zbliżyć. Nie żebyśmy o to  szczególnie prosili. A nawet, szczerze powiedziawszy, wolelibyśmy jednak, żeby tak nie było. 

Opiekuńcza czujność, taka choroba placów zabaw. Mamy, taty, dziadki, babcie, niańki i nianie obserwują. I kiedy tylko zachodzi obawa, że między dziećmi mogłoby zdarzyć się cokolwiek nieprzyjemnego, jakieś uprowadzenie resoraka, jakiś zamach na foremkę, jakaś awantura z grabkami, reagują, przepraszają, strofują. Wszyscy tu przecież jesteśmy ludźmi kulturalnymi, nieprawdaż? Tylko ja, w wiecznym trybie matki z wyboru odrobinę wyrodnej, nie wtrącam się, patrzę sobie. Nie wszystkie sprawy dzieci są koniecznie naszymi sprawami, myślę. Bo jak mają się nauczyć negocjować, kłócić, godzić i stawiać granice, jak mają rozpoznać o co chcą walczyć, a co wolą odpuścić, jak mają wyrosnąć na jakie takie istoty społeczne, jeśli będziemy wisieć im nad głową, rozsądzać, decydować. I to szybko, jak najszybciej, zanim dzieci w ogóle zdążą się połapać co się stało. Czy stało się coś w ogóle. Oddaj, nie ruszaj, przeproś, uważaj! Chociaż może nie trzeba, dałoby się podzielić, w ogóle nie ma sprawy, albo jeśli jest, to rozwiązałaby się bez dorosłej ingerencji, gdyby tylko dać jej szansę. Naprawdę wierzę w to, że maluchy potrafią. Że jeśli damy im przestrzeń, to wypracują sobie jakąś metodę, lepszą albo gorszą, ale własną. Ale jeśli będziemy je wyprzedzać, to nic z tego nie będzie.

Na przykład mój syn ma na wszelkie piaskownicowe konflikty sposób, który uważam za bardzo niegłupi. Jeśli coś zostanie mu zabrane, Zbój decyduje chwileczkę. Jeśli rzecz zabrana była dla niego mało ważna, ze stoickim spokojem przechodzi do bawienia się czymś innym. Ale jeśli zabrano mu coś, czego chciał akurat bardzo, obserwuje, wyczekuje i w stosownym momencie jednym szybkim ruchem odbiera z powrotem. Oddzielić rzeczy ważne i nieważne, te o które warto walczyć i te, które lepiej spokojnie odpuścić. Ważna lekcja, z którą czasem nawet dorośli, w tym taka na przykład ja, mają problem.

PS. Wszystko powyższe odnosi się do sytuacji małych piaskownicowych konfliktów. Jasne, że jeśli robi się niebezpiecznie - dorosły powinien wkroczyć. Jasne, że jeśli dorosły zostanie poproszony o reakcję - nie powinien dziecka zostawiać samego i niech sobie radzi. Jasne, że czasami trzeba. Ale nie zawsze, nie z rozpędu i nie z automatu. Reagować tak, żeby było wiadomo, że my dzieciom ufamy i że one mogą ufać nam.  

wtorek, 15 lipca 2014

Widokówki z podróży

Rano przygotowujemy kanapki, nalewamy kawę do termosu. Przypominają mi się rodzinne podróże dzieciństwa, których najbardziej wyczekiwanym punktem były długie przydrożne postoje, przesiadywanie przy drewnianych stołach, gorąca herbata z plastikowego kubka, bułki z serem i sałatka z pomidorów, metalowe sztućce troskliwie pozawijane przez mamę w serwetki, spacerowanie po nagrzanym parkingu. Tak naprawdę nie chodziło wtedy wcale o jedzenie, chyba też nie o odpoczynek - droga nad morze trwała raptem trzy i pół godziny, nikt nie był bardzo głodny, nie na tyle, żeby wymagało to aż takiej celebracji. To był raczej rytuał rozpoczęcia wakacji, przewlekanie podróży, która obiecywała piasek pod stopami, słony zapach morza, rozwiązywanie krzyżówek panoramicznych i palce lepkie od lukru z jagodzianek. Coś jak przedłużone rozpakowywanie prezentu.

No więc o tym właśnie myślę, kiedy niesiemy do samochodu torbę z kanapkami, miseczkami, warzywami, kawą. O tym, że teraz my rozpoczynamy rodzinne wyprawy, którymi upstrzymy wakacje Młodego Człowieka. Że pewnie gdzieś tam już kiełkują nasze własne rytuały, tradycje. 

Słońce praży nieustępliwie, suniemy autostradą, obok nas zapętlony krajobraz. Młody Człowiek przysypia w foteliku, ja czytam Markowi na głos co smaczniejsze fragmenty Stasiuka, "Marzec", "Nagi kraj". Spontanicznie zjeżdżamy z drogi do malutkiego miasteczka, po drodze trafiamy na spalony kościół. Zagaduję znudzonego robotnika, który pozwala mi się pokręcić po budynku. Pod bezradnym i czarnym od spalenizny stropem rozmawiam z nim o tym, jak kruche są rzeczy zaprojektowane na wieczność, kręcimy w zafrasowaniu głową nad zjedzonymi przez ogień zdobieniami i wychodzimy na cierpkie i bezczelne słońce, żeby jeszcze przez chwilę pogaworzyć o miejscach, w których byliśmy. Przypadkowe spotkania. Po to w ogóle wyrusza się w drogę, myślę.



W ogóle cała ta wycieczka, ze swoim pretekstowym celem, jest właściwie zaproszeniem dla rzeczy pięknych i przypadkowych. Włóczenie się ulicami małego miasta, widok na jezioro, jakieś kościółki i skanseny, drobiazgi. Jest też inaczej, niż za czasów, kiedy podróżowaliśmy we dwoje - nagle przybywa krzątania się, trzeba smarować kremem, poprawiać czapeczkę, przewijać, podawać jedzenie, nosić na rękach, zabawiać. Zamiast beztroski jest zaaferowane zatroskanie. Bo komary, bo upał, bo płacze, bo czy zaśnie w samochodzie, bo mleko, bo jak tu wnieść wózek, bo to i bo tamto. Tyle rzeczy trzeba brać pod uwagę, o tylu nie wolno zapomnieć.  

No ale jednak. Widzę jak Młody Człowiek wychyla się  zaaferowany przez okno kolejki wąskotorowej i śmieje się przejęty, pokazując światu cztery śnieżnobiałe, ucieszne zębiska. I myślę sobie - jest dobrze, jest idealnie, jest lato. Jesteśmy. 

poniedziałek, 7 lipca 2014

Życzliwi wiedzą i radzą

Wyobraźmy sobie taką sytuację - wracasz sobie, młoda mamo z synkiem do domu. Za wami fajne warsztaty, długa przejażdżka tramwajem, dużo wrażeń i dużo wydarzeń. Czekacie na przystanku na przesiadkę, Młody Człowiek zmęczony, coraz badziej wierci się i marudzi, w końcu zaczyna płakać. Rozpoczynasz dobrze znaną procedurę - noszenie, tulenie, mówienie, nucenie. Tyle możesz, dopóki nie dojedziecie do domu. Kątem oka łowisz niechętne spojrzenia, dziecko jest głośne, przeszkadza. Nieżyczliwymi się nie martw, ich można zignorować. Bój się życzliwych, oni nie dadzą się tak łatwo zbyć. O, już właśnie nadchodzą, już się przysuwają, posapując skwapliwie, bo oni, wyobraź sobie, wiedzą lepiej i bardzo chcą się tym podzielić. Zażywna pani w średnim wieku dziarsko manewruje, żeby znaleźć się w polu widzenia Młodego Człowieka, cmoka do niego zachęcająco, żeby w końcu, wobec braku reakcji ze strony dziecka, zwrócić się do ciebie, młoda mamo: "O, jaka beksa, jak ryczy! Pić mu się na pewno chce, niech mu pani da wody, no co pani". "E, zimno mu przecież w tym krótkim rękawku, to płacze", kontruje zdecydowanie pulchna staruszka z mocno uszminkowanymi ustami. Burczysz coś zniechecającego i wracasz do tego, co jest teraz ważne - do małej spłakanej buzi i dwóch zaciśniętych piąstek, które potrzebują zapewnienia, że rozumiesz jego zmęczenie, że zaraz będziecie w domu, że wszystko będzie ok. Tymczasem jednak życzliwi nadal mają zdanie, które zmarnowałoby się zachowane dla siebie. "E, on chyba chce dostać smoczka, tak ustami rusza. Moja wnuczka bardzo lubi sobie possać smoczka, ma pani tego smoczka? Daj mu pani" - kategorycznie stwierdza Zażywna. Uszminkowana kontruje pedagogicznie: "Ja bym nie dawała, potem ssają do przedszkola. Się trzeba, proszę pani nie dać manipulować!". Za chwilę włączą się inni, którzy powiedzą ci, że powinnaś go nakarmić, dać mu się wypłakać, przykryć, odkryć, którzy będą mieć tony pomysłów, za wyjątkiem tego jednego - żeby się od ciebie odczepić i dać ci się w spokoju zająć emocjami dziecka, które nie potrzebuje dobrych rad, za to potrzebuje uwagi.
Jeśli nerwy ci puszczą, młoda mamo, jeśli w końcu rozdrażniona warkniesz "wiem co robię, proszę dać mi się zająć synem", to nie będzie ci wybaczone. Uszminkowana z Zażywną zjednoczą siły, sapiąc i wzdychając, że chciały tylko pomóc, że nic dziwnego, że dziecko przy takiej nerwowej matce jest kompletnie roztrzęsione, doprawy, co dzisiaj za chamstwo, pani kochana, strach się odezwać do ludzi.

Aż w końcu przyjedzie tramwaj, wsiądziesz i zostawisz na przystanku tych wszystkich ludzi, którzy zawsze będą mieli coś do powiedzenia przejętej mamie płaczącego niemowlaka, ale którzy zawsze są dziwnie ślepi, głusi i niemi, kiedy na ulicy jakiś rodzic wymierza dziecku "wychowawczego" klapsa.

niedziela, 15 czerwca 2014

Ciasno spięte warkocze

Widzę ją raz w tygodniu, mijamy się w sali zabaw dla dzieci, czasem nawet rozmawiamy chwilkę. Przychodzi z dwiema córeczkami, lat może 6 i 8. Jest rozpaczliwie szczupła i napięta, jak jakiś bardzo zestresowany wykrzyknik. Włosy ma związane ciasno, tak mocno, że naciągają jej skórę i kiedy mruga, boję się, że coś w jej twarzy pęknie. Zresztą cały czas się tego boję. Córeczkom wiąże włosy w ten sam sposób, patrzę z podziwem jak sprawnie układa pasma, chudymi palcami zagarnia niesforne kosmyki, dociąga i poprawia, zaplatając fachowo ciasne, skomplikowane warkocze. Piękne i niewygodne, prawie trzeszczące. Za każdym razem jest zdenerwowana, za każdym razem coś idzie nie tak, bo córeczki, bo jedna starsza zabrała coś młodszej, bo ktoś coś wylał, bo ktoś czegoś nie chce, bo zabawa za głośna, bo ktoś komuś pyskuje. I wtedy ona zaczyna, głos ma napięty jak ciało, tak, że mimowolnie ja się spinam, czekając, aż zimna złość zmieni się w krzyk. W długich monologach upomina, poucza, odwracające się twarze chwyta w suche palce i przekręca w swoim kierunku ("patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię"). Czasami boję się, że na pouczeniach się nie skończy ("zrozumiałaś, czy mam ci ręcznie wytłumaczyć?") i wtedy biorę głęboki wdech, sama napinam się do reakcji. Ale nie, zawsze jest tylko pouczenie. Jak dotąd.

Łatwo byłoby myśleć, że to po prostu zła matka, zimna sucz, nie nadaje się. Wygodnie byłoby kokosić się w samozadowoleniu i moralnej wyższości matki spokojnej i czułej, która bardzo stara się nigdy nie podnosić głosu i nie denerwować. Tyle tylko, że patrzę na nią i widzę, że oczy ma zmęczone i zgaszone. Że sama ciąga za sobą cały ten dziecięcy majdan, zabawki, spinki, bidony, kanapki, że nie ma na tym obrazku taty i nigdy nic o nim nie mówi (bo może w ogóle nie ma go w kadrze, a może pracuje, a może zalega z alimentami, a może po prostu go to nie obchodzi). Że dziewczynki są pyskate, że wszędzie ich pełno i że może czasem po prostu nie jest łatwo, a przecież wszyscy mówią, że dzieci powinny być grzeczne. Że może pracy jest za dużo, snu za mało, a kłopotów moc, że może czasem nie wiadomo co zrobić. Że jeśli jest się matką, to nie można narzekać, trzeba być, wyglądać, ogarniać, bo co powiedzą inni ludzie, matki? Że przecież się stara. I że nie ma nikogo bliskiego, komu mogłaby powiedzieć jak bardzo dzień jest z piekła rodem, kto by zrozumiał, zażartował. I może przeczochrał te napięte włosy i powiedział, że a niech tam, niech dzieci hałasują, niech nie będą grzeczne, odpocznij, odetchnij. 
I myślę sobie, że rodzicielstwo podniesionego głosu to czasem po prostu rodzicielstwo bardzo, bardzo zmęczone. Chciałabym mieć odwagę w takiej chwili chwycić ją za rękę, uśmiechnąć się, zażartować ciepło. Ale jej nie mam. Jak dotąd. 

sobota, 31 maja 2014

Asystentka małego odkrywcy uczy się

Głupia sprawa, ale mam wrażenie, że to synek nauczył mnie więcej, niż ja jego. Kiedy się urodził świat wybuchł zmysłowym konkretem, rzeczy nabrały barw, faktur i dźwięków, zapachów, ciężaru. Szukając tego, co mogłabym mu pokazać, sama uczyłam się patrzeć od nowa - jest tyle rzeczy, których nie wiedziałam o przedmiotach. Faktura mojej bluzki, lekko szorstka, wyrazisty splot nici, który przyjemnie łaskocze ciekawskie palce, łagodny opór, który stawia przy zaginaniu, grubszy splot przy brzegach, głęboki kolor, zabawnie łaskoczące metki. Albo - jak się ściska w dłoni kawałek banana, brokuła, marchewki, jak wiele można z nimi  zrobić, oprócz banalnego zjedzenia. Albo - jak się czuje apaszkę w palcach, a jak na skórze twarzy, jak się ją miętosi i jak wygląda, kiedy opada na ziemię. Albo - jaki dźwięk wydaje przesuwanie gołej stopy po kartonowej książeczce i czy będzie taki za każdym jednym razem. Albo - grzbiety książek, tak różne, oglądałam je tyle razy, ale nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, żeby dotykać jednego po drugim, w poważnym skupieniu odkrywcy. Przy Młodym Człowieku zachłystuję się żywiołową, niemal bezczelną zmysłowością rzeczy; dotychczas czasem robiły mi tak niektóre obrazy, instalacje, rzeźby, te, które wskazują na swoje własne tworzywo. Ale nigdy tak bardzo.

Rzeczy mogą wchodzić w przepyszne nowe związki, podpatruję u innych domowe zabawki - soczewica w nadmuchanym balonie, wstążki powiązane w supełki, piłki rozsypane na lustrze.
A dzieje się coraz to więcej - od niedawna badamy zawzięcie poruszenia rzeczy. Stajemy przed szafą, mały odkrywca, poważny, metodyczny na rękach swojej mamy-asystentki. Pulchna rączka pociąga za klamkę, otwiera drzwi z wysiłkiem, Młody Człowiek zagląda do szafy, jakby chciał ją na czymś przyłapać, lustruje zawartość, wyciąga wnioski, chwyta za klamkę, zamyka. I od nowa i tak jeszcze setki razy. Myślę - dlaczego bierzemy za dobrą monetę to, czego nauczyło nas przyzwyczajenie? Skąd pomysł, że w szafie zawsze będzie to samo, stateczny, dobrze znany stosik ubrań, a nie przejście do Narni albo stado rozwrzeszczanych papug a może trzech Eskimosów i wieloryb? Otwórzmy jeszcze raz, sprawdźmy. A póki to robimy, odważmy się zachwycić sposobem w jaki drzwi przecinają przestrzeń, cichym skrzypnięciem, całym przepysznym drobiazgiem tego tu i teraz, które na co dzień nauczyliśmy się po prostu ignorować.

Młody Człowiek odważa się ciągle. Z zapałem bada możliwości swojego ciała, ciekawy swoich stóp, dłoni, nóg, turla się, wstaje, kuca, przesuwa, sięga, wyciąga się i kładzie. Patrzę na niego, tak radośnie podciągającego się o krawędź stołu, wydającego zadowolony gulgot, kiedy uda mu się strącić z blatu jakiś ciekawy przedmiot. I zastanawiam się, jak to jest, że tak łatwo nauczyliśmy się żyć obojętnie w środku ciała, tej genialnej maszynerii, która codziennie wykonuje setki tych wszystkich niesamowitości, których uczyliśmy się przez pierwszy rok życia. Tyle pracy, żeby trzymać głowę, leżeć na brzuchu, żeby złączyć dłonie.

Czytam na nowo Cortazara, "Opowieści kronopiach i famach", w których pisze instrukcje - jak płakać, jak śpiewać, jak się bać, jak wchodzić po schodach, odzierając te czynności z nalotu nawyków, pokazując je w całej ich niewiarygodnej złożoności. Jak domaga się, żeby wyjść poza szklaną cegłę naszych codziennych przyzwyczajeń. Kiedy czytałam to, jako nastolatka, myślałam ile jest w tym rewolucji, dostępnej dla bardzo wybranych. Nie uwierzyłabym być może wtedy, że jest tego tak strasznie dużo w takim ot, po prostu macierzyństwie, myślę, patrząc, jak mój mały kronopio śpi w jakiejś niemożliwej pozycji, którą udało mu się przybrać, pomimo bezpiecznego kokona ze śpiworka w drobny rzucik.                                                                          

sobota, 10 maja 2014

Jakby to powiedzieć

Minęło tyle czasu. I ja już mam syna. Urodził się w sierpniu, po nocy, w której niebo było ciężkie od perseidów i lubię sobie wyobrażać, że przyleciał uczepiony za ogon spadającej gwiazdy. Przyszedł na świat tak po prostu, te trzy i pół kilo rewolucji z ustami wydętymi w pełną oburzenia podkówkę, którą czasami jeszcze, po ośmiu miesiącach robi w chwilach wymagających od niego jak najbardziej stanowczego protestu. Urodził się, a ja na jego widok zaczęłam się śmiać tak mocno, radośnie, w zachwycie, jak jeszcze nigdy i ten śmiech pęczniał, wybuchał, rozlewał się naokoło. Tak bardzo, że po chwili śmiał się Marek, dumny i lekko zdezorientowany, śmiała się sympatyczna położna, uśmiechała się ukradkiem, ciepło, stanowcza lekarka, chichotały nieśmiało ogłupiałe studentki, które jeszcze przed chwilą miotały się po sali, w przerażeniu plącząc się pod nogami każdemu, kto miał coś do zrobienia (na przykład, albo przede wszystkim, mi). A kto wie? Może ten śmiech toczył się dalej, korytarzami, salami, może zaraził cały szpital i przez moment śmiały się chórem zmęczone i obolałe młode mamy na oddziale poporodowym, sapnęły może radośnie przez sen noworodki w ciasnych becikach, może śmiały się położne, pielęgniarki, pediatrzy, cały ten personel włącznie z Doktorem Bucem z izby przyjęć, który może na chwilę odłożył pakiet uszczypliwych sarkazmów, którymi celował złośliwie w zdezorientowane już albo prawie rodzące. Może śmiech wydostał się na miasto i zaczepiał przechodniów za nogawki, może biegacze w pobliskim parku zatrzymywali się, żeby dać upust nagłemu atakowi śmiechu, może dzwoniły radośnie dzwonki tramwajów, może całe miasto zatrzymało się na chwilę w ataku wesołości. A może nie, może śmialiśmy się tylko my, podczas gdy świeżo urodzony Młody Człowiek darł się w niebogłosy, zaciskając oburzone piąstki. Bez różnicy, najważniejsze, że był. Że jest. Że wszystko zrobiło się inaczej.

Mam syna. To coś o mnie, o czym długo uczyłam się opowiadać. Może nawet jeszcze nie potrafię. Umiem relacjonować jego pierwsze gesty i gaworzenia, mam trochę poręcznych anegdot, sporo zabawnych, naprawdę. Mogę mówić rzeczowo o rozszerzaniu diety, układaniu spać, o zakładaniu czapeczki. Czasami nawet potrafię, chociaż w tym kraju przecież nie wypada, nieco sobie ponarzekać. Ale nie potrafię opowiedzieć tego zachłyśnięcia, kiedy się pojawił, wciąż bardziej stworzenie wody, bezradne na powietrzu. Mojej dłoni sięgającej do jego wilgotnej główki. Euforii pierwszych godzin w szpitalu, bezradności pierwszych dni w domu. Nie umiem mówić o tym, że kiedy głaszczę delikatny puch na jego głowie zawijam się cała wokół własnej dłoni, że czasami zdarza mi się głupio wzruszyć nad jego oczami, które robią się takie gęste od bezpieczeństwa, kiedy je. Nie wiem jak opowiedzieć co mi zrobiła ta chwila, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam jak M. przenosi Małego na rękach - w niedowierzającym oszołomieniu, w zamknięciu się całym dookoła własnych rąk. Nie umiem mówić o tych rzeczach trudnych - o zmęczeniu, o bezradnej rozpaczy nad kolkowym płaczem, z którym nie da się nic zrobić, o niepokojach, o trudnej nauce umiejętności popełniania błędów, tam, gdzie chciałoby się tylko jak najlepiej. To nie są sprawy, o których potrafię opowiedzieć. Nie tak naprawdę.

Ale będę próbować. Troszeczkę.