wtorek, 15 lipca 2014

Widokówki z podróży

Rano przygotowujemy kanapki, nalewamy kawę do termosu. Przypominają mi się rodzinne podróże dzieciństwa, których najbardziej wyczekiwanym punktem były długie przydrożne postoje, przesiadywanie przy drewnianych stołach, gorąca herbata z plastikowego kubka, bułki z serem i sałatka z pomidorów, metalowe sztućce troskliwie pozawijane przez mamę w serwetki, spacerowanie po nagrzanym parkingu. Tak naprawdę nie chodziło wtedy wcale o jedzenie, chyba też nie o odpoczynek - droga nad morze trwała raptem trzy i pół godziny, nikt nie był bardzo głodny, nie na tyle, żeby wymagało to aż takiej celebracji. To był raczej rytuał rozpoczęcia wakacji, przewlekanie podróży, która obiecywała piasek pod stopami, słony zapach morza, rozwiązywanie krzyżówek panoramicznych i palce lepkie od lukru z jagodzianek. Coś jak przedłużone rozpakowywanie prezentu.

No więc o tym właśnie myślę, kiedy niesiemy do samochodu torbę z kanapkami, miseczkami, warzywami, kawą. O tym, że teraz my rozpoczynamy rodzinne wyprawy, którymi upstrzymy wakacje Młodego Człowieka. Że pewnie gdzieś tam już kiełkują nasze własne rytuały, tradycje. 

Słońce praży nieustępliwie, suniemy autostradą, obok nas zapętlony krajobraz. Młody Człowiek przysypia w foteliku, ja czytam Markowi na głos co smaczniejsze fragmenty Stasiuka, "Marzec", "Nagi kraj". Spontanicznie zjeżdżamy z drogi do malutkiego miasteczka, po drodze trafiamy na spalony kościół. Zagaduję znudzonego robotnika, który pozwala mi się pokręcić po budynku. Pod bezradnym i czarnym od spalenizny stropem rozmawiam z nim o tym, jak kruche są rzeczy zaprojektowane na wieczność, kręcimy w zafrasowaniu głową nad zjedzonymi przez ogień zdobieniami i wychodzimy na cierpkie i bezczelne słońce, żeby jeszcze przez chwilę pogaworzyć o miejscach, w których byliśmy. Przypadkowe spotkania. Po to w ogóle wyrusza się w drogę, myślę.



W ogóle cała ta wycieczka, ze swoim pretekstowym celem, jest właściwie zaproszeniem dla rzeczy pięknych i przypadkowych. Włóczenie się ulicami małego miasta, widok na jezioro, jakieś kościółki i skanseny, drobiazgi. Jest też inaczej, niż za czasów, kiedy podróżowaliśmy we dwoje - nagle przybywa krzątania się, trzeba smarować kremem, poprawiać czapeczkę, przewijać, podawać jedzenie, nosić na rękach, zabawiać. Zamiast beztroski jest zaaferowane zatroskanie. Bo komary, bo upał, bo płacze, bo czy zaśnie w samochodzie, bo mleko, bo jak tu wnieść wózek, bo to i bo tamto. Tyle rzeczy trzeba brać pod uwagę, o tylu nie wolno zapomnieć.  

No ale jednak. Widzę jak Młody Człowiek wychyla się  zaaferowany przez okno kolejki wąskotorowej i śmieje się przejęty, pokazując światu cztery śnieżnobiałe, ucieszne zębiska. I myślę sobie - jest dobrze, jest idealnie, jest lato. Jesteśmy. 

2 komentarze:

  1. Tak prawdziwie napisane :)) Bo tradycją nasiąkamy od pieluch ;))) Ciekawość świata budzi się w pierwszych podróżach, a później już tylko rośnie i staje się taka własna, osobista i z własną tradycją :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pierwszy akapit jest jak... jak... jakbym ja go napisał (oczywiście w znacznie lepszej formie niż tej, której ja bym użył). Niezwykle trafne spostrzeżenia z którymi identyfikuję się w 100%. :) Dalej też jest bardzo fajnie ale to już nie są moje doświadczenia. U mnie "trochę" inaczej wyglądają podróże (jeżeli w ogóle jakiekolwiek są). :)

    OdpowiedzUsuń