Mówią, że ten rok jest rokiem obfitości, że nigdy wcześniej lato nie
obrodziło tak mocno malinami, winogronami, jabłkami, że jest po utracjuszowsku
rozrzutne. Stragany na Rynku Wildeckim eksplodują owocami, obłąkane pszczoły
krążą ciężko w lepkim, słodkim powietrzu pachnącym śliwkami i miodem, ludzie
tłoczą się gwarze, podszczypywani przez słońce, objuczeni owocowymi łupami,
markizy ciężko uginają się pod ciężarem światła, próbując utrzymać cień.
Uwielbiam ten czas, omdlałą końcówkę lata, napęczniałą soczystym nadmiarem,
jakby wszystko chwiało się na granicy ekstatycznej katastrofy, jakby światło
lepiło się żywicą. Krążymy między straganami, ważymy w dłoniach ciężkie,
nabrzmiałe gruszki, dotykamy śliwek, zaśmiewamy się przesadnie z nieśmiesznych
żarcików przekupek, przebieramy między owocowymi pokusami. Wszystko jest tak
zmysłowe, pulsujące, żywe, że chciałoby się to kupować inaczej, nie na
abstrakcyjne kilogramy, litry, ale na coś bliższego ciału, dotykalnego - na
garście, na naręcza.
Radośnie znosimy do domu ciężar późnoletniego dobrobytu - cukinie, bakłażany, papryki, pomidory tak
soczyste, że pękają od dotknięcia, maliny, które rozpadają nam się w dłoniach.
Rozpakowywanie toreb ma w sobie urok oblizywania brudnych od soku palców,
cmokania, zadowolonych pomruków. Czasami nie mogę się oprzeć, chwytam w ręce
pomidora i wgryzam się w niego jak w jałbko, czerwona strużka ścieka mi po
brodzie, wycieram ją wierzchem dłoni, żeby zrobić miejsce dla śmiechu, to część
rytuału.
Maliny rozgotowujemy w gęsty cukrzany sos i z ostrożną, napiętą
czułością pakujemy do słoików. Rozczula mnie robienie przetworów, ukryta w nich
nieśmiała nadzieja na trwanie. Na to, że duszne, gęste smaki sierpnia da się
przechować, ocalić, że da się nimi wykiwać czas. Że w rozpaczliwie skuloną
pluchę styczniowych poranków da się wydostać ze słoika to ciepło i rozpuścić je
sobie na języku. Że ludzie mogą zastygnąć w gęstym słońcu lata, jak w
bursztynie, pod warunkiem, że czas się wyparzy i solidnie wygotuje w słoiku. To
się zdarza naprawdę – jeszcze w kilka lat po śmierci mojej babci otwieraliśmy z kuzynami jej kompoty z papierówek i ona jakoś w nich była: w połączeniu czułości
konsystencji i ordynardnej zaczepki smaku kryło się coś jak powidok jej
pokłutej od igieł dłoni, mierzwiącej nam czupryny, jak faktura jej bezpiecznej
i spranej piżamy, takie rzeczy. Babcia mogła przeskoczyć przemijanie. Ale
zrobiła trochę zbyt mało przetworów.
My też mamy swoje ambicje. Zatopić, rozgotować w malinach to lato,
kiedy wróciliśmy z gorączkowych podróży prosto w ten obłędny sierpień bajecznego
nadmiaru, ja nosiłam w kuchni pstrokaty fartuch, dobrotliwymi syknięciami
próbowałam przepędzić od garnka sprężone w ciekawości koty, Marek fachowo
układał w garnku konstrukcje z ręcznika i słoików, a potem z napięciem
nasłuchiwał, czy nic aby nie pęka, było dużo pocałunków i śmiechu. (zakręcić,
wygotować, otworzyć za kilka miesięcy).