sobota, 10 maja 2014

Jakby to powiedzieć

Minęło tyle czasu. I ja już mam syna. Urodził się w sierpniu, po nocy, w której niebo było ciężkie od perseidów i lubię sobie wyobrażać, że przyleciał uczepiony za ogon spadającej gwiazdy. Przyszedł na świat tak po prostu, te trzy i pół kilo rewolucji z ustami wydętymi w pełną oburzenia podkówkę, którą czasami jeszcze, po ośmiu miesiącach robi w chwilach wymagających od niego jak najbardziej stanowczego protestu. Urodził się, a ja na jego widok zaczęłam się śmiać tak mocno, radośnie, w zachwycie, jak jeszcze nigdy i ten śmiech pęczniał, wybuchał, rozlewał się naokoło. Tak bardzo, że po chwili śmiał się Marek, dumny i lekko zdezorientowany, śmiała się sympatyczna położna, uśmiechała się ukradkiem, ciepło, stanowcza lekarka, chichotały nieśmiało ogłupiałe studentki, które jeszcze przed chwilą miotały się po sali, w przerażeniu plącząc się pod nogami każdemu, kto miał coś do zrobienia (na przykład, albo przede wszystkim, mi). A kto wie? Może ten śmiech toczył się dalej, korytarzami, salami, może zaraził cały szpital i przez moment śmiały się chórem zmęczone i obolałe młode mamy na oddziale poporodowym, sapnęły może radośnie przez sen noworodki w ciasnych becikach, może śmiały się położne, pielęgniarki, pediatrzy, cały ten personel włącznie z Doktorem Bucem z izby przyjęć, który może na chwilę odłożył pakiet uszczypliwych sarkazmów, którymi celował złośliwie w zdezorientowane już albo prawie rodzące. Może śmiech wydostał się na miasto i zaczepiał przechodniów za nogawki, może biegacze w pobliskim parku zatrzymywali się, żeby dać upust nagłemu atakowi śmiechu, może dzwoniły radośnie dzwonki tramwajów, może całe miasto zatrzymało się na chwilę w ataku wesołości. A może nie, może śmialiśmy się tylko my, podczas gdy świeżo urodzony Młody Człowiek darł się w niebogłosy, zaciskając oburzone piąstki. Bez różnicy, najważniejsze, że był. Że jest. Że wszystko zrobiło się inaczej.

Mam syna. To coś o mnie, o czym długo uczyłam się opowiadać. Może nawet jeszcze nie potrafię. Umiem relacjonować jego pierwsze gesty i gaworzenia, mam trochę poręcznych anegdot, sporo zabawnych, naprawdę. Mogę mówić rzeczowo o rozszerzaniu diety, układaniu spać, o zakładaniu czapeczki. Czasami nawet potrafię, chociaż w tym kraju przecież nie wypada, nieco sobie ponarzekać. Ale nie potrafię opowiedzieć tego zachłyśnięcia, kiedy się pojawił, wciąż bardziej stworzenie wody, bezradne na powietrzu. Mojej dłoni sięgającej do jego wilgotnej główki. Euforii pierwszych godzin w szpitalu, bezradności pierwszych dni w domu. Nie umiem mówić o tym, że kiedy głaszczę delikatny puch na jego głowie zawijam się cała wokół własnej dłoni, że czasami zdarza mi się głupio wzruszyć nad jego oczami, które robią się takie gęste od bezpieczeństwa, kiedy je. Nie wiem jak opowiedzieć co mi zrobiła ta chwila, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam jak M. przenosi Małego na rękach - w niedowierzającym oszołomieniu, w zamknięciu się całym dookoła własnych rąk. Nie umiem mówić o tych rzeczach trudnych - o zmęczeniu, o bezradnej rozpaczy nad kolkowym płaczem, z którym nie da się nic zrobić, o niepokojach, o trudnej nauce umiejętności popełniania błędów, tam, gdzie chciałoby się tylko jak najlepiej. To nie są sprawy, o których potrafię opowiedzieć. Nie tak naprawdę.

Ale będę próbować. Troszeczkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz