No więc o tym właśnie myślę, kiedy niesiemy do samochodu torbę z kanapkami, miseczkami, warzywami, kawą. O tym, że teraz my rozpoczynamy rodzinne wyprawy, którymi upstrzymy wakacje Młodego Człowieka. Że pewnie gdzieś tam już kiełkują nasze własne rytuały, tradycje.
Słońce praży nieustępliwie, suniemy autostradą, obok nas zapętlony krajobraz. Młody Człowiek przysypia w foteliku, ja czytam Markowi na głos co smaczniejsze fragmenty Stasiuka, "Marzec", "Nagi kraj". Spontanicznie zjeżdżamy z drogi do malutkiego miasteczka, po drodze trafiamy na spalony kościół. Zagaduję znudzonego robotnika, który pozwala mi się pokręcić po budynku. Pod bezradnym i czarnym od spalenizny stropem rozmawiam z nim o tym, jak kruche są rzeczy zaprojektowane na wieczność, kręcimy w zafrasowaniu głową nad zjedzonymi przez ogień zdobieniami i wychodzimy na cierpkie i bezczelne słońce, żeby jeszcze przez chwilę pogaworzyć o miejscach, w których byliśmy. Przypadkowe spotkania. Po to w ogóle wyrusza się w drogę, myślę.
W ogóle cała ta wycieczka, ze swoim pretekstowym celem, jest właściwie zaproszeniem dla rzeczy pięknych i przypadkowych. Włóczenie się ulicami małego miasta, widok na jezioro, jakieś kościółki i skanseny, drobiazgi. Jest też inaczej, niż za czasów, kiedy podróżowaliśmy we dwoje - nagle przybywa krzątania się, trzeba smarować kremem, poprawiać czapeczkę, przewijać, podawać jedzenie, nosić na rękach, zabawiać. Zamiast beztroski jest zaaferowane zatroskanie. Bo komary, bo upał, bo płacze, bo czy zaśnie w samochodzie, bo mleko, bo jak tu wnieść wózek, bo to i bo tamto. Tyle rzeczy trzeba brać pod uwagę, o tylu nie wolno zapomnieć.
No ale jednak. Widzę jak Młody Człowiek wychyla się zaaferowany przez okno kolejki wąskotorowej i śmieje się przejęty, pokazując światu cztery śnieżnobiałe, ucieszne zębiska. I myślę sobie - jest dobrze, jest idealnie, jest lato. Jesteśmy.