sobota, 13 września 2014

Czas rozdzielony


Przed pierwszym dniem w żłobku, dla niepoznaki nazywanego klubikiem. Powoli, delikatnie, jakbym bała się, że popsuję albo spłoszę coś niewidzialnego, układam wyprawkę. Dwie koszulki, spodnie, buty, skarpetki na zmianę, śliniaki, kubek, fartuszek. Po namyśle dokładam jeszcze jedną parę skarpetek, trochę ściska mi się serce - Zbój ciągle je ściąga i gubi, czy ktoś będzie na nie uważał, podnosił i cierpliwie zakładał? Wkładam ubrania do woreczka, podpisanego, jak wszystko, inicjałem. Dziwnie mi - jakbym wyprawiała go w podróż, na którą nie mam dla niego innego talizmanu niż ręcznik w misie z wyszytym imieniem, niebieski kubek doidy i nieodłączna książeczka o Lalo. Czy to wystarczy w życiu na pierwszą godzinę, w której nie jest jeden i najważniejszy?  I potem na dłuższe godziny? Myślę o kwestionariuszu, który wypełniłam. O rubrykach "ważne słowa", "jedzenie", "rytuały", "spanie", w które starałam się wcisnąć całą moją opiekuńczość, te tysiąc drobiazgów, zredukowanych do informacyjnych zdań prostych. Że czasem przerywa drzemkę za wcześnie i trzeba go wtedy łagodnie głaskać po plecach, żeby zasnął znowu (czy ktoś będzie miał na to czas?), że lubi jeść samodzielnie, rękami (czy ktoś będzie miał na to cierpliwość?), że smutny lubi żeby go nosić na rękach (czy komuś będzie w ogóle zależeć?). Myślę o klubikowej psycholog, sympatycznej i uważnej, o miłych ciociach, o wszystkich powodach, dla których Zbój jutro wyrusza. A potem biorę głęboki wdech i dokładam do woreczka jeszcze ciepłą bluzę.

We wtorek w poczekalni klubikowej patrzę na świeże zioła w doniczkach. Rozmaryn, mięta, dwa rodzaje bazylii, oskubana przez łasuchów stewia. To chyba znaczy, że to miłe miejsce, czy w niemiłym sadziliby zioła? Mam na kolanach książkę, ale nie rozumiałam co czytam, więc dałam sobie spokój. W ataku rodzicielskiej nadgorliwości, której nigdy wcześniej u siebie nie znałam, pobiegłam przed chwilą do anielsko cierpliwej kierowniczki żłobka, wypytując ją jeszcze raz o metraże, przewijaki, drzemki i hydraulikę i popatrując chyłkiem na monitoring na jej biurku. Na monitorze nikt nie płakał. Zamieszanie, zabawki, chyba miło. Wdech, wydech.

Kiedy odbieram Zbója ma oczy suche, obie skarpetki na stopach, spogląda na mnie z zadowoleniem, a potem spokojnie zajmuje się rozpracowywaniem klamki od klubikowych drzwi. Odbieram raport od cioci. Czy płakał? Tylko przez chwilę. Czy się bawił? Chętnie. Inne dzieci? Życzliwie. "Robiliśmy dzisiaj biedronki, proszę jaką zrobił" - ciocia wręcza mi kawałek czerwonej tektury upstrzonej kropkami, w rogu imię Zbója. Żegnamy się, Zbój nawet z uśmiechem, zrób papa, synku, papapa, do jutra, ciepłe uśmiechy. Wracając do domu co parę chwil zerkam na papierową biedronkę. Niewiele o niej wiem, nie dopytałam, tylu rzeczy nie mogę się dowiedzieć. Czy własnymi rękami nalepiał te kropki? Czy mu się podobało? Śmiał się? A może, wieczny indywidualista, biedronką zajmował się jakby mimochodem, bardziej zainteresowany własnymi skarpetkami albo tym, co za oknem? Jak to było? Nie wiem. Pierwszy tak bardzo osobny czas mojego synka, w którym nie mam żadnego udziału. Ściska mi się serce.

3 komentarze:

  1. Pamiętam nasze pierwsze dni. Szykowanie wyprawki to było zawsze dla mnie coś podniosłego, bo wymaga umiejętności manualnych, a w tym nigdy nie byłam orłem. Stres też pamiętam. I buzię małego kiedy go odbierałam. Cieszę się, że wyszedł w świat. Dużo mu to dało. Podziwiam że tak pięknie umiesz to wszystko opisać kiedy pewnie brakuje słów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Maga! Ty znów piszesz :)
    Ja też (na innym miejscu, gdzie indziej:)
    (To ja, jagód ;))

    OdpowiedzUsuń
  3. Wchodzę tu nadal. Co nie jest typowe dla nieaktualizowanych blogów. Także ten tego... Czas na aktualizację.

    OdpowiedzUsuń