sobota, 31 maja 2014

Asystentka małego odkrywcy uczy się

Głupia sprawa, ale mam wrażenie, że to synek nauczył mnie więcej, niż ja jego. Kiedy się urodził świat wybuchł zmysłowym konkretem, rzeczy nabrały barw, faktur i dźwięków, zapachów, ciężaru. Szukając tego, co mogłabym mu pokazać, sama uczyłam się patrzeć od nowa - jest tyle rzeczy, których nie wiedziałam o przedmiotach. Faktura mojej bluzki, lekko szorstka, wyrazisty splot nici, który przyjemnie łaskocze ciekawskie palce, łagodny opór, który stawia przy zaginaniu, grubszy splot przy brzegach, głęboki kolor, zabawnie łaskoczące metki. Albo - jak się ściska w dłoni kawałek banana, brokuła, marchewki, jak wiele można z nimi  zrobić, oprócz banalnego zjedzenia. Albo - jak się czuje apaszkę w palcach, a jak na skórze twarzy, jak się ją miętosi i jak wygląda, kiedy opada na ziemię. Albo - jaki dźwięk wydaje przesuwanie gołej stopy po kartonowej książeczce i czy będzie taki za każdym jednym razem. Albo - grzbiety książek, tak różne, oglądałam je tyle razy, ale nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, żeby dotykać jednego po drugim, w poważnym skupieniu odkrywcy. Przy Młodym Człowieku zachłystuję się żywiołową, niemal bezczelną zmysłowością rzeczy; dotychczas czasem robiły mi tak niektóre obrazy, instalacje, rzeźby, te, które wskazują na swoje własne tworzywo. Ale nigdy tak bardzo.

Rzeczy mogą wchodzić w przepyszne nowe związki, podpatruję u innych domowe zabawki - soczewica w nadmuchanym balonie, wstążki powiązane w supełki, piłki rozsypane na lustrze.
A dzieje się coraz to więcej - od niedawna badamy zawzięcie poruszenia rzeczy. Stajemy przed szafą, mały odkrywca, poważny, metodyczny na rękach swojej mamy-asystentki. Pulchna rączka pociąga za klamkę, otwiera drzwi z wysiłkiem, Młody Człowiek zagląda do szafy, jakby chciał ją na czymś przyłapać, lustruje zawartość, wyciąga wnioski, chwyta za klamkę, zamyka. I od nowa i tak jeszcze setki razy. Myślę - dlaczego bierzemy za dobrą monetę to, czego nauczyło nas przyzwyczajenie? Skąd pomysł, że w szafie zawsze będzie to samo, stateczny, dobrze znany stosik ubrań, a nie przejście do Narni albo stado rozwrzeszczanych papug a może trzech Eskimosów i wieloryb? Otwórzmy jeszcze raz, sprawdźmy. A póki to robimy, odważmy się zachwycić sposobem w jaki drzwi przecinają przestrzeń, cichym skrzypnięciem, całym przepysznym drobiazgiem tego tu i teraz, które na co dzień nauczyliśmy się po prostu ignorować.

Młody Człowiek odważa się ciągle. Z zapałem bada możliwości swojego ciała, ciekawy swoich stóp, dłoni, nóg, turla się, wstaje, kuca, przesuwa, sięga, wyciąga się i kładzie. Patrzę na niego, tak radośnie podciągającego się o krawędź stołu, wydającego zadowolony gulgot, kiedy uda mu się strącić z blatu jakiś ciekawy przedmiot. I zastanawiam się, jak to jest, że tak łatwo nauczyliśmy się żyć obojętnie w środku ciała, tej genialnej maszynerii, która codziennie wykonuje setki tych wszystkich niesamowitości, których uczyliśmy się przez pierwszy rok życia. Tyle pracy, żeby trzymać głowę, leżeć na brzuchu, żeby złączyć dłonie.

Czytam na nowo Cortazara, "Opowieści kronopiach i famach", w których pisze instrukcje - jak płakać, jak śpiewać, jak się bać, jak wchodzić po schodach, odzierając te czynności z nalotu nawyków, pokazując je w całej ich niewiarygodnej złożoności. Jak domaga się, żeby wyjść poza szklaną cegłę naszych codziennych przyzwyczajeń. Kiedy czytałam to, jako nastolatka, myślałam ile jest w tym rewolucji, dostępnej dla bardzo wybranych. Nie uwierzyłabym być może wtedy, że jest tego tak strasznie dużo w takim ot, po prostu macierzyństwie, myślę, patrząc, jak mój mały kronopio śpi w jakiejś niemożliwej pozycji, którą udało mu się przybrać, pomimo bezpiecznego kokona ze śpiworka w drobny rzucik.                                                                          

sobota, 10 maja 2014

Jakby to powiedzieć

Minęło tyle czasu. I ja już mam syna. Urodził się w sierpniu, po nocy, w której niebo było ciężkie od perseidów i lubię sobie wyobrażać, że przyleciał uczepiony za ogon spadającej gwiazdy. Przyszedł na świat tak po prostu, te trzy i pół kilo rewolucji z ustami wydętymi w pełną oburzenia podkówkę, którą czasami jeszcze, po ośmiu miesiącach robi w chwilach wymagających od niego jak najbardziej stanowczego protestu. Urodził się, a ja na jego widok zaczęłam się śmiać tak mocno, radośnie, w zachwycie, jak jeszcze nigdy i ten śmiech pęczniał, wybuchał, rozlewał się naokoło. Tak bardzo, że po chwili śmiał się Marek, dumny i lekko zdezorientowany, śmiała się sympatyczna położna, uśmiechała się ukradkiem, ciepło, stanowcza lekarka, chichotały nieśmiało ogłupiałe studentki, które jeszcze przed chwilą miotały się po sali, w przerażeniu plącząc się pod nogami każdemu, kto miał coś do zrobienia (na przykład, albo przede wszystkim, mi). A kto wie? Może ten śmiech toczył się dalej, korytarzami, salami, może zaraził cały szpital i przez moment śmiały się chórem zmęczone i obolałe młode mamy na oddziale poporodowym, sapnęły może radośnie przez sen noworodki w ciasnych becikach, może śmiały się położne, pielęgniarki, pediatrzy, cały ten personel włącznie z Doktorem Bucem z izby przyjęć, który może na chwilę odłożył pakiet uszczypliwych sarkazmów, którymi celował złośliwie w zdezorientowane już albo prawie rodzące. Może śmiech wydostał się na miasto i zaczepiał przechodniów za nogawki, może biegacze w pobliskim parku zatrzymywali się, żeby dać upust nagłemu atakowi śmiechu, może dzwoniły radośnie dzwonki tramwajów, może całe miasto zatrzymało się na chwilę w ataku wesołości. A może nie, może śmialiśmy się tylko my, podczas gdy świeżo urodzony Młody Człowiek darł się w niebogłosy, zaciskając oburzone piąstki. Bez różnicy, najważniejsze, że był. Że jest. Że wszystko zrobiło się inaczej.

Mam syna. To coś o mnie, o czym długo uczyłam się opowiadać. Może nawet jeszcze nie potrafię. Umiem relacjonować jego pierwsze gesty i gaworzenia, mam trochę poręcznych anegdot, sporo zabawnych, naprawdę. Mogę mówić rzeczowo o rozszerzaniu diety, układaniu spać, o zakładaniu czapeczki. Czasami nawet potrafię, chociaż w tym kraju przecież nie wypada, nieco sobie ponarzekać. Ale nie potrafię opowiedzieć tego zachłyśnięcia, kiedy się pojawił, wciąż bardziej stworzenie wody, bezradne na powietrzu. Mojej dłoni sięgającej do jego wilgotnej główki. Euforii pierwszych godzin w szpitalu, bezradności pierwszych dni w domu. Nie umiem mówić o tym, że kiedy głaszczę delikatny puch na jego głowie zawijam się cała wokół własnej dłoni, że czasami zdarza mi się głupio wzruszyć nad jego oczami, które robią się takie gęste od bezpieczeństwa, kiedy je. Nie wiem jak opowiedzieć co mi zrobiła ta chwila, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam jak M. przenosi Małego na rękach - w niedowierzającym oszołomieniu, w zamknięciu się całym dookoła własnych rąk. Nie umiem mówić o tych rzeczach trudnych - o zmęczeniu, o bezradnej rozpaczy nad kolkowym płaczem, z którym nie da się nic zrobić, o niepokojach, o trudnej nauce umiejętności popełniania błędów, tam, gdzie chciałoby się tylko jak najlepiej. To nie są sprawy, o których potrafię opowiedzieć. Nie tak naprawdę.

Ale będę próbować. Troszeczkę.