niedziela, 15 czerwca 2014

Ciasno spięte warkocze

Widzę ją raz w tygodniu, mijamy się w sali zabaw dla dzieci, czasem nawet rozmawiamy chwilkę. Przychodzi z dwiema córeczkami, lat może 6 i 8. Jest rozpaczliwie szczupła i napięta, jak jakiś bardzo zestresowany wykrzyknik. Włosy ma związane ciasno, tak mocno, że naciągają jej skórę i kiedy mruga, boję się, że coś w jej twarzy pęknie. Zresztą cały czas się tego boję. Córeczkom wiąże włosy w ten sam sposób, patrzę z podziwem jak sprawnie układa pasma, chudymi palcami zagarnia niesforne kosmyki, dociąga i poprawia, zaplatając fachowo ciasne, skomplikowane warkocze. Piękne i niewygodne, prawie trzeszczące. Za każdym razem jest zdenerwowana, za każdym razem coś idzie nie tak, bo córeczki, bo jedna starsza zabrała coś młodszej, bo ktoś coś wylał, bo ktoś czegoś nie chce, bo zabawa za głośna, bo ktoś komuś pyskuje. I wtedy ona zaczyna, głos ma napięty jak ciało, tak, że mimowolnie ja się spinam, czekając, aż zimna złość zmieni się w krzyk. W długich monologach upomina, poucza, odwracające się twarze chwyta w suche palce i przekręca w swoim kierunku ("patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię"). Czasami boję się, że na pouczeniach się nie skończy ("zrozumiałaś, czy mam ci ręcznie wytłumaczyć?") i wtedy biorę głęboki wdech, sama napinam się do reakcji. Ale nie, zawsze jest tylko pouczenie. Jak dotąd.

Łatwo byłoby myśleć, że to po prostu zła matka, zimna sucz, nie nadaje się. Wygodnie byłoby kokosić się w samozadowoleniu i moralnej wyższości matki spokojnej i czułej, która bardzo stara się nigdy nie podnosić głosu i nie denerwować. Tyle tylko, że patrzę na nią i widzę, że oczy ma zmęczone i zgaszone. Że sama ciąga za sobą cały ten dziecięcy majdan, zabawki, spinki, bidony, kanapki, że nie ma na tym obrazku taty i nigdy nic o nim nie mówi (bo może w ogóle nie ma go w kadrze, a może pracuje, a może zalega z alimentami, a może po prostu go to nie obchodzi). Że dziewczynki są pyskate, że wszędzie ich pełno i że może czasem po prostu nie jest łatwo, a przecież wszyscy mówią, że dzieci powinny być grzeczne. Że może pracy jest za dużo, snu za mało, a kłopotów moc, że może czasem nie wiadomo co zrobić. Że jeśli jest się matką, to nie można narzekać, trzeba być, wyglądać, ogarniać, bo co powiedzą inni ludzie, matki? Że przecież się stara. I że nie ma nikogo bliskiego, komu mogłaby powiedzieć jak bardzo dzień jest z piekła rodem, kto by zrozumiał, zażartował. I może przeczochrał te napięte włosy i powiedział, że a niech tam, niech dzieci hałasują, niech nie będą grzeczne, odpocznij, odetchnij. 
I myślę sobie, że rodzicielstwo podniesionego głosu to czasem po prostu rodzicielstwo bardzo, bardzo zmęczone. Chciałabym mieć odwagę w takiej chwili chwycić ją za rękę, uśmiechnąć się, zażartować ciepło. Ale jej nie mam. Jak dotąd. 

1 komentarz:

  1. Od lat walczę z tym ciągłym zdenerwowaniem. Nie zawsze daje się z tym wygrać przy dwójce maluchów (2,5 roku i niecałe 5 lat), które przeżywają swoje okresy buntu naprzemiennie (czyli dla mnie ciągle jest jakiś bunt). Czasem naprawdę można się ostro zirytować i wtedy bardzo zazdroszczę ludziom, którzy potrafią wszystko olać i nie zwracać uwagi na to, że dziecko gwoździem rysuje cudzy samochód (tego akurat moje nigdy nie zrobią ale to prawdziwy przykład). :)

    OdpowiedzUsuń